Stagflacja jest zjawiskiem ekonomicznie złym. Jeśli faktycznie w nią wpadniemy, a co raz głośniej o niej wspominają analitycy, będzie nas to wiele kosztować – informuje serwis Businessinsider.com.pl
W normalnych warunkach gospodarka albo jest w fazie rozwoju, kiedy rośnie PKB, a jednocześnie jako efekt uboczny rośnie też inflacja, albo jest w fazie recesji, kiedy mamy kryzys, PKB spada, rośnie bezrobocie, ale jednocześnie znika problem z inflacją, ponieważ nikt nie podnosi cen w kryzysie i przy braku popytu na rynku.
Stagflacja bierze z tych dwóch "normalnych" scenariuszy wszystko, co najgorsze i łączy to ze sobą – mamy i wysoką inflację i spowolnienie gospodarcze, które nawet jeśli prowadzi do recesji, to mimo to nie kasuje inflacji. Nie jest w stanie tego zrobić, bo inne są jej przyczyny – tłumaczy serwis.
To, że dziś w Polsce, czy w Europie nie ma stagflacji. Ważne, że nagle zaczęto o tym mówić. Tak zwany rynek zaczął się tego obawiać. Boją się tego zarządy przedsiębiorstw, wspominając ją w swoich raportach dla klientów i dla inwestorów – czytamy w informacji.
W Polsce ryzyko stagflacji zostało oficjalnie dostrzeżone w najnowszym raporcie z badania PMI, które obrazuje aktywność w przemyśle.
W ten sposób nowa narracja narasta stopniowo, zastępując tę poprzednią, która była optymistyczna i opowiadała o tym, że gospodarka globalna po COVID-19 wejdzie w fazę długiego i owocnego ożywienia, a inflacja, która się pojawi przy okazji, będzie tylko przejściowa, a zresztą będzie to dodatkowy dowód na to, że gospodarka po pandemii wróciła do zdrowia i wszystko kręci się tak, jak należy. Zakładano, że skoro wzrost inflacji wynika z perturbacji po stronie logistyki, transportu, potencjału produkcyjnego, to siłą rzeczy będzie to efekt krótkotrwały, bo przecież logistykę można dość szybko dostosować do nowych potrzeb, a możliwości produkcyjne odpowiednio skorygować. Taki model forsuje prezes NBP. Narracja o stagflacji narodziła się, gdy zaczęto dostrzegać, że to jednak nie będzie takie proste – podano dalej w informacji.
Kryzys energetyczny, który ogarnął najpierw Europę, a teraz w nieco innej wersji objął Chiny, może być bardzo skutecznym "wywoływaczem" stagflacji. Niedobory energii elektrycznej, czy też gazu na rynku mogą z jednej strony podnosić ceny energii, a więc podbijać wskaźniki inflacji wciąż wyżej i wyżej, a z drugiej strony zmuszać coraz więcej firm do tego, żeby ograniczać produkcję, ponieważ staje się ona albo nieopłacalna, albo fizycznie wręcz niewykonalna. Ograniczanie produkcji przemysłowej to oczywiście sytuacja sprzyjająca spowolnieniu gospodarczemu, a przy większej skali zjawiska nawet wpadnięciu w recesję. Wszystkie te sygnały świadczące o rosnącym zagrożeniu stagflacją są dziś już na miejscu. Wzrost cen energii jednocześnie podnosi inflację i ogranicza aktywność przemysłową. Jednocześnie nic nie wskazuje na to, że ten wzrost cen szybko minie. W Polsce po ostatnich danych o tym, że inflacja wzrosła już do 5,8 proc. pojawiły się prognozy, że wkrótce zobaczymy 6 proc. – napisano dalej.
Analitycy z banku ING idą jeszcze dalej i dopuszczają scenariusz, w którym inflacja podejdzie nam wkrótce pod 7 proc.
Z drugiej strony, coraz więcej firm raportuje problemy z dostępnością materiałów i ograniczanie w związku z tym swojej produkcji. To wszystko już się dzieje – wskazuje serwis.
Pandemia wstrząsnęła popytem w gospodarce w sposób, który można porównać do potrząsania zamkniętą butelką z gazowanym napojem w środku. Lockdowny najpierw drastycznie zmniejszyły popyt, wywołując głęboką recesję, a następnie udostępnienie szczepionek i szybkie wyjście z lockdownów podziałały jak odkorkowanie tej butelki – popyt wybuchł, rozrywając w strzępy dotychczasowe łańcuchy logistyczne, doprowadzając do potężnych przeciążeń w transporcie, których symbolicznym efektem było zatkanie Kanału Sueskiego przez kontenerowiec Ever Given.. Okazało się, że świat nie jest przygotowany na tak duży i nagły wzrost popytu praktycznie na wszystko. Podaż przestała za nim nadążać – napisano w artykule.
W przypadku dóbr takich jak półprzewodniki, czy samochody grozi to po prostu inflacją – towaru jest mniej, więc ten, który jest, zaczyna drożeć. Jednak kiedy ten sam mechanizm zaczyna dotyczyć energii elektrycznej, problem robi się znacznie poważniejszy – wskazał Businessinsider.com.pl
Rosnący popyt na prąd ze strony szybko odbudowującego się po pandemii przemysłu w Europie spowodował, że producenci energii zostali zmuszeni do powrotu do źródeł, których znaczenie było w ostatnich latach ograniczane. Pierwszy był gaz. I od razu pojawił się kolejny problem.
Sytuacji, w której gazu po prostu brakuje, uniknęliśmy dzięki korzystaniu z zapasów w zbiornikach na znacznie większą skalę niż zwykle. Dlaczego nie importujemy więcej? Rurociągami z Rosji się nie udaje, bo Rosja nie chce Europie sprzedawać więcej gazu niż ma zakontraktowane w umowach, ponieważ sama jest w podobnej sytuacji – po ubiegłorocznej mroźnej zimie musi nadrabiać zaległości, jeśli chodzi o zapełnienie zbiorników przed kolejną zimą.
Zwykle znacznie łatwiej zwiększać import przez morze, za pomocą statków z LNG. Tyle że tym razem bardzo trudno znaleźć jakiś, który może popłynąć do nas, ponieważ większość z nich płynie do Azji. Tam popyt na gaz też jest wysoki, a do tego w Azji mają znacznie mniej połączeń rurociągami i nie mają własnego wydobycia. Oni więc potrzebują LNG znacznie bardziej niż Europa, która teoretycznie ma więcej opcji. Skoro potrzebują go bardziej, to płacą za niego więcej. Europa więc, żeby zdobyć dodatkowe LNG, musi przebijać oferty z Chin, czy Japonii. Stąd bierze się szaleństwo na cenach gazu. Od kilku miesięcy trwa nieustanna licytacja pomiędzy całymi kontynentami i Azja w tej licytacji wygrywa, bo nie ma wyjścia. Na to wszystko nałożył się jeszcze sezon huraganów w USA, który ograniczył eksport LNG z Zatoki Meksykańskiej – czytamy dalej.
Drożejący gaz powoduje, że drożeje produkcja prądu z gazu, w pewnym momencie okazuje się, że opłaca się ją zastąpić produkcją z węgla, bo jest tańsza (nawet uwzględniając drożejące zezwolenia na emisję CO2 w Unii Europejskiej). W tym momencie Polska zostaje eksporterem energii, bo zamiast uruchamiać stare elektrownie węglowe Zachód może kupować prąd z tych polskich, wciąż działających. Ale wzrost popytu na prąd z węgla oznacza też wzrost cen węgla. Kryzys dopada Chiny, które w przeciwieństwie do Europy mają energetykę prawie w całości opartą na węglu. Elektrowni atomowych i OZE jest tam znacznie mniej niż u nas. Zbyt mała produkcja energii powoduje, że całe regiony są tymczasowo odcinane od prądu, co wymusza przerwy w pracy setek fabryk - podano w informacji.
Z powodu braku prądu ograniczają między innymi dostawcy Tesli i Apple, firmy produkujące iPhone’y. Za chwilę zapętlą nam się dwa różne kryzysy podażowe, bo ograniczać produkcję muszą też producenci czipów komputerowych, których od roku jest za mało, przez co stoi branża motoryzacyjna. No to teraz będzie ich jeszcze mniej, bo nie ma prądu, bo nie ma węgla. Chiny zapowiedziały właśnie, że będą się starać zaimportować go tyle ile trzeba za każdą cenę. Skoro cena nie gra roli, to będzie dalej rosnąć. Jednocześnie indeks PMI obrazujący aktywność w chińskim przemyśle pierwszy raz od lutego 2020, czyli od początku pandemii spadł do poziomu sygnalizującego recesję. Końca tych procesów obecnie nie widać - czytamy dalej.
W Europie nieczynnych jest już kilka dużych zakładów chemicznych z dwoma potężnymi fabrykami koncernu BASF w Niemczech i w Belgii na czele. To wszystko jest jednocześnie fascynujące i przerażające. Oznacza, że wprawdzie nie mamy dziś w Polsce, ani w Europie stagflacji, a prognozy dotyczące wzrostu PKB w przyszłym roku mniej więcej o 5 proc. są optymistyczne, ale jednocześnie wokół trwają procesy, które nagle mogą tę rzeczywistość znacząco pogorszyć – podaje serwis.
Aby usunąć zagrożenie wpadnięciem w stagflację, należałoby usunąć jego przyczyny, czyli przywrócić równowagę popytu i podaży na rynkach energii. Można to zrobić zmniejszając popyt, albo zwiększając podaż. Na pewno lepszy jest ten drugi sposób. Tyle że wymaga on inwestycji, a one zazwyczaj długo trwają. Zapewne trochę pomoże ponowne pojawienie się na rynkach większego eksportu LNG z USA, nieczynnego w ostatnich tygodniach przez huragany. Na pewno pomógłby też Gazprom gdyby zwiększył dostawy rurami do Europy, ale istnieją obawy, że będzie starać się wykorzystać sytuację i przy okazji ugrać coś politycznie, stawiając jakieś trudne do przyjęcia warunki. Nie brakuje też polityków, którzy z dużym przekonaniem twierdzą, że Gazprom nie sprzedaje więcej gazu Europie celowo, żeby pogłębić jej problemy. Ze względu na epizody „zakręcania kurka” w przeszłości i powiązania polityczne Gazpromu z Kremlem trudno się takim zarzutom dziwić, nawet jeśli dziś obie strony zaprzeczają - wyjaśnia portal.
Niestety bardziej prawdopodobne od wyjścia z kryzysu przez większą podaż jest wyjście przez zmniejszenie popytu. Optymalnym wariantem jest tu po prostu łagodna zima — wtedy popyt automatycznie by zmalał i część problemu zniknęłaby samoistnie. Jeśli jednak zima będzie znowu ostra, wtedy "zmniejszenie popytu" może oznaczać spowolnienie gospodarcze, a więc zapewne także stagflację. Gospodarka w kryzysie, z rosnącym bezrobociem, nie potrzebuje wszak aż tyle energii, co gospodarka rosnąca o kilka procent rocznie. Trudno powiedzieć jak duże jest prawdopodobieństwo akurat tego scenariusza, ale obawy, że o to, że ono rośnie, są dziś już dość widoczne – podkreślił serwis.
Niechcący w doprowadzaniu gospodarek do stagflacji mogą pomóc też banki centralne, podnosząc teraz stopy procentowe. Robią to w dobrej wierze, aby walczyć z rosnącą i trudną do zignorowania inflacją, ale wiadomo przecież, że wyższe stopy procentowe mogą hamować inflację właśnie dlatego, że studzą popyt w gospodarce, a więc hamują jednocześnie tempo wzrostu gospodarczego. Co więcej, jeśli obecna inflacja faktycznie wynika głównie z powodów podażowych i zakłóceń logistycznych, to podwyżka stóp niewiele tu pomoże. Może hamować nasze oczekiwania inflacyjne, studzić spekulację na rynku nieruchomości, ale to nie musi się przekładać na zauważalne i szybkie ograniczenie wzrostu wskaźnika inflacji. Brazylia, Rosja, Węgry, czy Czechy podnoszą stopy bardzo wyraźnie od wielu miesięcy, a inflacja u nich rośnie mniej więcej w podobnym tempie, co w Polsce, która stóp jeszcze nie zaczęła podnosić. Podwyżki stóp mogą więc pomagać spowalniać gospodarkę, która i tak ma coraz większe problemy i jednocześnie nie dać rady spowolnić inflacji. W ten sposób prawdopodobieństwo wpadnięcia w stagflację będzie stawać się coraz większe.
Pozostaje wyjątkowo mocno trzymać więc kciuki za łagodną zimę. Jak nigdy dotąd, tym razem będzie ona zjawiskiem nie tylko pogodowym, ale także makroekonomicznym – podsumowuje Businessinsider.com.pl. (jmk)
Foto: Gospodarka - wiadomości gospodarcze - Dziennik
Źródło: Businessinsider.com.pl