Decyzje Fed i ECB nikogo nie zaskoczyły i wydają się zbyt niemrawe, by sądzić, że banki centralne pozwolą na wzrost rentowności zanim nie będzie to absolutnie konieczne, a właściwie – nieuniknione. Dlatego mimo odrobinę ostrzejszego kursu w polityce monetarnej na 2022 rok, rentowności tracą.
Amerykańskie dziesięciolatki rozpoczęły tydzień na poziomie 1,5 proc., a kończą go dziesięć punktów niżej. Ponieważ był to trzeci z kolei tydzień, w którym nie udało się trwale przełamać bariery 1,5 proc., bardziej prawdopodobne wydaje się, że sprzedający obligacje odpuszczą i ceny jeszcze nieco wzrosną. Zwłaszcza na płytkim rynku w okresie między świątecznym może dojść do zawirowań. Analogicznie sprawa wygląda z niemieckimi dziesięciolatkami – przez trzy tygodnie rynek nie był w stanie podnieść rentowności powyżej minus 0,3 proc., więc w konsekwencji przetestuje zapewne minus 0,4 proc. U nas również kontra niedźwiedzi zakończyła się niepowodzeniem – siła sprzedających, którzy chcieliby wycofać się z rynku i zapomnieć o katastrofalnych wynikach mijającego roku jest mniejsza niż tych, którzy uważają, że rynek zdyskontował już najbliższe podwyżki stóp i dopiero druga połowa roku, kiedy zadziała efekt wysokiej bazy da odpowiedź na pytanie, czy kolejne podwyżki będą potrzebne.
Z szerszej perspektywy, wygląda na to, że choć przedstawiciele banków centralnych oficjalnie przyznają już, że inflacja nie ma przejściowego charakteru, to nadal – do spółki z rządami – zachowują się jak podpalacz, który liczy na to, że pożar sam zgaśnie i wystarczy ograniczyć kolejne dostawy paliwa (przy czym twórcy polityki fiskalnej wydają się zupełnie nie zauważać swojego udziału w wywołaniu inflacji i nie poczuwają się ani do odpowiedzialności, ani do walki ze wzrostem cen, przy czym termin ten rozumiem zupełnie inaczej niż stworzenie „tarczy antyinflacyjnej”, która łagodzi tylko skutki. W tym wypadku analogia z klinem podanym „dzień po” wydaje się trafniejsza).
Mimo że dziś nikt nie może mieć pewności co do tego, jak będzie kształtowała się inflacja na koniec przyszłego roku, inwestorzy mogą przez jakiś czas kupować obligacje skarbowe. Ale raczej nie dlatego, że dają bezkrytyczną wiarę w skuteczność polityki monetarnej, lecz dlatego, że muszą gdzieś lokować środki, a gdyby istniał jakiś uprawniony do tego organ, zapewne ogłosiłby zagrożenie lawinowe na rynkach akcji. Wzrost kosztów jest przez przedsiębiorców odczuwany – drożeje energia, surowce i koszty pracy. Przez jakiś czas można próbować przerzucać koszty na końcowych odbiorców, ale konsumentów trapi ten sam problem – dostawy energii, a nawet wody, żywność i niezbędne usługi – wszystko to drożeje tak mocno, że miejsca na dodatkowe wydatki jest coraz mniej. Spadek popytu i kompresja marż operacyjnych jest więc raczej kwestią czasu, a jeśli dojdzie do tego też wzrost kosztów odsetkowych… Łatwiej zrozumieć, dlaczego bankom centralnym tak trudno podnieść koszty pieniądza.
Emitenci z Catalyst będą musieli się z zmierzyć z wyższymi kosztami obsługi obligacji. Ktoś, kto emitował obligacje na 4-5 proc. powyżej WIBOR zanotuje 40-proc. wzrost kosztów odsetkowych w przyszłym roku, bez uwzględniania w obliczeniach kolejnych podwyżek stóp (po ich uwzględnieniu będzie to 60 proc.). Ktoś, kto płaci 1 pkt ponad WIBOR odnotuje wzrost kosztów o 180 proc. (260 proc., jeśli WIBOR wzrośnie o kolejny punkt). Oczywiście istnieją powody, dla których ktoś płaci tak niską marżę i choć nominalne oprocentowanie wzrośnie skokowo, to przecież z ultra niskiego poziomu. Taki wzrost kosztów nikogo na Catalyst nie powinien przewrócić, ale z pewnością będzie odczuwalny.
Foto: Puls Biznesu