Wrześniowe wyniki sprzedaży obligacji oszczędnościowych wskazują na powrót ich popularności do rozmiarów sprzed pandemii. Różni się nieco struktura sprzedaży, ale 2,2 mld zł i wzrost o 77 proc. narastająco robią wrażenie.
Wrześniowe wyniki sprzedaży obligacji oszczędnościowych (2,24 mld zł) od pierwszych trzech miesięcy tego roku różnią się tylko strukturą – obecnie prawie połowa sprzedaży przypada na obligacje trzymiesięczne (0,5 proc.), na początku roku było to ok. 25 proc. Na papiery indeksowane inflacją przypada niecałe 40 proc. (prawie 60 proc. w I kwartale). W porównaniu rok do roku wrześniowa sprzedaż wzrosła o 42 proc., a w ujęciu narastającym (po trzech kwartałach) o 77 proc. – aż do 21,2 mld zł. Oczywiście część tego imponującego wzrostu przypada na pierwsze miesiące tego roku, kiedy inflacja przebiła 4 proc. i wywindowała oprocentowanie obligacji indeksowanych CPI wchodzących w nowe okresy odsetkowe w okolice 6 proc. Liczba przemawiająca do wyobraźni dziś jeszcze bardziej – kiedy oprocentowanie depozytów bankowych jest bliskie zera.
Rzecz w tym, że skala tego zainteresowania jako żywo przypomina pompowanie bańki spekulacyjnej. W pierwszej połowie minionej dekady sprzedaż obligacji oszczędnościowych sięgała wprawdzie 2-3 mld zł, ale rocznie. W tym roku wynik sięgnie zapewne 28 mld zł i nawet jeśli odejmiemy z niego rolujące się co trzy miesiące najkrótsze papiery, będzie kwotą – z perspektywy minionych lat – monstrualną. Jak wiemy z doświadczenia każdej dotychczasowej bańki spekulacyjnej, inwestorzy indywidualni masowo wchodzą do gry jako ostatni i odbierają papiery od tych, którzy kupili je po znacznie atrakcyjniejszych cenach. W tym wypadku mechanizm ten nie zachodzi, bo zakupy dokonywane są na rynku pierwotnym, niemniej wiemy też, że inwestorzy zagraniczni stopniowo ograniczają zaangażowanie w polskie papiery skarbowe (o 55 mld zł do 137 mld zł na przestrzeni ostatnich dwóch lat).
Oczywiście, nie można stawiać znaku równości między np. hossą internetową z końca wieku i obecnym zainteresowaniem obligacjami. Inwestorami kupującymi dług nie kieruje chciwość, a jedynie chęć uchronienia pieniędzy przed skutkami inflacji, a lokują środki w najmniej ryzykowne dostępne im instrumenty finansowe. Transfer nadpłynności z banków do obligacji oszczędnościowych wcale nie musi skończyć się źle. Jednak drugą stroną tego medalu jest rosnące zadłużenie skarbu państwa, i to rosnące lawinowo, przy czym pandemia jest tylko wygodnym wytłumaczeniem tego wzrostu, jego zasadniczą przyczyną jest polityka socjalna lub – jeśli ktoś woli – przejadanie dobrej koniunktury ostatnich lat. Szczęśliwie, dzieje się to w okolicznościach, w których w innych krajach, w tym bardziej gospodarczo rozwiniętych, obserwujemy to samo zjawisko. Według opublikowanej w tym tygodniu prognozy MFW zadłużenie rządów przekroczy w tym roku 100 proc. PKB, a deficyty 9 proc. Nasze zadłużenie pozostające w konstytucyjnych granicach 60 proc. wciąż wygląda przy tym niewinnie (zwłaszcza na tle zachęt MFW do dalszego wspierania gospodarek). Lecz nieco szerzej możemy opisać tę sytuację jako rozciąganie łańcucha, którego ogniwem jest każdy kraj z osobna. Istnieje ryzyko, że któreś z ogniw pęknie i – jeśli będzie dostatecznie ważne – rozsypie się całość. Świadomość, że tym ogniwem nie będzie Polska (i tak jest zbyt małą jego częścią) będzie tylko nagrodą pocieszenia, ewentualnie usprawiedliwiającym glejtem dla rządzących, którzy „nie mogli przecież zapobiec kryzysowi w innych krajach”. To prawda – nie mogą tego zrobić. Lecz inwestorzy powinni pamiętać, żeby nie stawiać wszystkich pieniędzy na to, że łańcuch zadłużenia wytrzyma narastające napięcia.