Rentowność amerykańskich obligacji ma szansę na najwyższe zamknięcie od maja br., ale nawet nie to jest w tej sprawie najważniejsze. To zamknięcie także powyżej linii pociągniętej po szczytach z ostatnich miesięcy, co z kolei otwierałoby drogę… cóż. Nowej fali wyprzedaży.
Ogłoszenie wyniku wyborów prezydenckich w USA tylko na chwilę zatrzymało i odwróciło trwającą od połowy września wyprzedaż amerykańskiego długu. Korekta okazała się płytka i krótkotrwała, a to złe rokowania dla rynku długu, choć oczywiście, może się jeszcze okazać, że wzrost rentowności obligacji dziesięcioletnich powyżej 4,5 proc. ma tylko chwilowy charakter i wieczorem naszego czasu lub po weekendzie nastąpi zwrot. Nadzieję można mieć zawsze, ale nie będzie ona dobrym doradcą. Istnieją oczywiście powody, dla których rentowności mogą, a nawet powinny spadać w cyklu luzowania polityki pieniężnej, ale argumenty „drugiej strony” są silniejsze od siły tradycji. Zadłużenie USA jest zbyt wysokie w relacji do PKB (120 proc.), a jego obsługa przejada zbyt dużą część przychodów podatkowych (około 20 proc.). W dodatku zarówno dług jak i koszt jego obsługi oraz deficyt budżetowy wciąż rosną.
O tym, że sprawa może być poważna przekonuje zachowanie indeksów giełdowych w dwóch ostatnich dniach. Spadek S&P nie jest może zbyt głęboki, za to złowróżbny (wyspa odwrotu). Odbijają za to notowania metali szlachetnych. To w nich, a nie w obligacjach rządu USA inwestorzy szukają bezpieczeństwa, a to doprawdy fatalnie świadczy o ich zaufaniu. Ale być może przez weekend złe nastroje ulegną ostudzeniu, przekonamy się niebawem.
Charakterystyczne, że choć nerwowość wkradła się także na europejskie rynki długu, to jednak na Starym Kontynencie rentowności nie rysują kolejnych szczytów i tym razem dotyczy to także naszych papierów. Jest o wiele za wcześnie, by świętować z tego powodu, zwłaszcza wiedząc o tym, że rząd planuje sfinansować wzrost tegorocznego deficytu przyszłorocznymi emisjami, a w 2025 r. muszą się zmieścić także przyszłoroczne potrzeby pożyczkowe. Niemniej, atmosfera nie jest w Europie tak napięta jak w USA.
Lektura raportów za III kwartał nie podnosi bynajmniej na duchu. Tlące się od kilku kwartałów spowolnienie w końcu zaczyna mocniej odbijać się na wynikach firm, zwłaszcza tych, które rozpoczęły w ostatnim czasie ambitne i szeroko zakrojone inwestycje jak Cognor czy rodzina spółek PCC. Deweloperzy wciąż pokazują dobre wyniki i wskaźniki zadłużenia, ale księgują teraz przychody z mieszkań sprzedanych w latach 2021-22 (szczególnie 20221 był udanym okresem). Co jednak istotne - emitentom obligacji nie brakuje płynności i nie brak jej także na rynku. Jest więc spora szansa na to, że wzrost wskaźników zadłużenia nie przerodzi się w nic poważniejszego.
Jest w tym nieco paradoksu - agencje ratingowe wciąż uważają obligacje skarbowe za najbezpieczniejsze, ale to budżety państw coraz trudniej dopiąć. W efekcie inwestorzy chętniej kupują obligacje korporacyjne, choć „chętniej” jest niezbyt precyzyjnym sformułowaniem (rynek papierów skarbowych jest znacznie większy). Jednak już spadek spreadu kredytowego da się zmierzyć. Efektywna rentowność obligacji korporacyjnych z ratingiem A wzrosła do 5,13 proc. z 4,6 proc. w połowie września, ale dziesięcioletnich skarbowych wzrosła w tym czasie o 0,9 pkt proc., czyli dwukrotnie silniej.
U nas także problem zaczyna być widoczny, choć oczywiście w innej skali. Inwestorzy mogą mieć kłopot ze znalezieniem obligacji solidnych emitentów (a takie mogą być w cenie w obliczu spowolnienia) o rentowności powyżej 9 proc.. Dwucyfrowe rentowności, tak popularne jeszcze pół roku temu, stają się wyjątkami zarezerwowanymi dla emitentów o podwyższonym profilu ryzyka kredytowego.
Foto:
Foto: wGospodarce.pl // Fratria / AS