Mijają trzy miesiące od czerwcowej kumulacji wyprzedaży polskich obligacji. Co oznacza, że wyniki funduszy dłużnych w tym właśnie ujęciu ulegną w najbliższych dniach skokowej poprawie. Ale to nie powinien być sygnał do zakupów.
Między 9 i 21 czerwca rentowność naszych dziesięciolatek wzrosła z 6,5 proc. do ponad 8 proc. Obecnie oscyluje ona tuż powyżej granicy 6 proc., co wymagało wzrostu notowań obligacji o 17 proc. Nawet biorąc pod uwagę, że aktywa funduszy obligacji długoterminowych nie są w całości wypełnione dziesięcioletnimi papierami, inwestorzy mogą liczyć na to, że wchodzimy właśnie w mniej więcej trzytygodniowy okres, w którym fundusze dłużne zaczną wykazywać dwucyfrowe stopy zwrotu w trzymiesięcznym horyzoncie. I może być o nich głośniej niż zazwyczaj.
Tego rodzaju obrazek zwykle rozpala wyobraźnię i pobudza w inwestorach gen chciwości, ale warto pamiętać, że wyniki te będą odzwierciedlały przeszłe i nietypowe wydarzenia i trudno liczyć na ich powtórzenie w przyszłości. Aby tak się stało, rentowność obligacji dziesięcioletnich musiałaby zejść do 4,4 proc., którą ostatnio oglądaliśmy w marcu. Przy obecnej dynamice zmian nic nie jest niemożliwe, dobre wyniki mogą wspierać napływy i ożywić popyt, co pewnie mogłoby obligacjom zarobić kolejne punkty, ale otoczenie raczej nie sprzyja budowie długoterminowych pozycji. Inflacja wciąż wynosi ponad 16 proc., a przewidywania zejścia do jednocyfrowej wartości opierają się wciąż tylko na intuicji. Co prawda profesora i co prawda prezesa NBP w jednym, ale jest to także ten sam człowiek, który przed rokiem pytany o bezpieczeństwo obecnych i potencjalnych kredytobiorców zapewniał, że ich sytuacja nie pogorszy się istotnie, a kredyty hipoteczne można zaciągać. Intuicja nie sprawdza się w procesie podejmowania decyzji inwestycyjnych, chyba, że w przypadku doświadczonych inwestorów intraday.
Rozliczanie decydentów zostawmy wyborcom. Dla inwestorów ważniejszy może być wzrost rentowności niemieckich dziesięciolatek do 1,8 proc. i amerykańskich do 3,35 proc. Są to wartości bezpośrednio już bliskie czerwcowym szczytom, odpowiednio 1,9 i 3,5 proc. Lecz mimo zdecydowanej retoryki, którą posługuje się Christine Lagarde, prezes ECB, szczytowe wartości nie zostały pokonane, a wskaźniki techniczne sugerują mocne wyprzedanie (rentowności na rynkach bazowych rosną od sześciu tygodni). Jednak typowej w takich sytuacjach korekty opartej na sprzedaży faktów (podwyżki stóp o 75 pkt) też nie widzieliśmy. Mówiąc krótko – rynki stąpają po cienkim lodzie i niewiele dzieli je od kontynuacji wyprzedaży. Najlepszym na co można liczyć, to chwila oddechu przed kolejnymi podwyżkami stóp.
Oddech ten może być nieco głębszy, jeśli gaz i ropa będą nadal taniały w kolejnych tygodniach. A fakt, że nasze papiery zachowują się inaczej od rynków bazowych wcale nie działa na naszą korzyść w długim terminie. W najlepszej interpretacji nasz rynek spokojnie czeka, aż Fed i ECB wykonają swoją pracę.
Wyniki półroczne obnażają słabość małych (jak na Catalyst) i średnich deweloperów, ale ci najwięksi wciąż prezentują niezłe bilanse i wystarczające zasoby gotówki. Obcięcie finansowania dla nabywców mieszkań opierających swoją przyszłość na trzydziestoletnich kredytach zaskakująco szybko i głęboko odznaczyło swoje piętno na bilansach deweloperów, a jest to zapowiedź chudych lat w całej gospodarce. Na tle deweloperów błyszczy za to branża windykacyjna. Spłaty wciąż rosną, a nadwyżki pomagają w ograniczeniu zadłużenia i ich zdolność do obsługi zobowiązań nigdy nie wyglądała lepiej.