Sądząc po zachowaniu rentowności naszych dziesięciolatek, nie wydarzyło się nic wielkiego. Rynek zareagował, ale nie paniką, na projekcję inflacji i osłabienie złotego. Było na tyle spokojnie, że trzeba przygotować się na przesilenie.
Inflacja sięgająca 26 proc., dolar i euro po 5 zł – katastroficznych prognoz przybywa, w miarę jak bieżące dane okazują się coraz gorsze i same w sobie są katastrofą, której nikt nie przewidywał (zerknijcie do prognoz sprzed roku). W oficjalnej projekcji NBP inflacja sięga 19 proc. (prezesa NBP wciąż nie stać na słowa „myliłem się”. Fed i EBC były wiec wzorem tylko do pewnego momentu), a kursy walut osiągnęły historyczne rekordy, co samo w sobie powinno być powodem do niepokoju. Ale jakoś nie było, w każdym razie nie na rynku obligacji.
Owszem, dziesięciolatki liznęły pułap 7 proc., a nawet wystawiły język 8 punktów wyżej, ale już w piątek po lunchu było to 6,72 proc. W piątek inflacja i dolar po 4,75 zł najwyraźniej już inwestorów nie straszyły. Takie zachowanie rynku, kiedy nie reaguje już nawet na bardzo silne impulsy przemawiające za kontynuacją wyprzedaży, może świadczyć o wyczerpywaniu się trendu. Źródła podaży wysychają, a do inwestorów najwyraźniej zaczynają trafiać argumenty zarządzających – 7 proc. rentowności na obligacjach daje solidny bufor, który w razie czego zamortyzuje ewentualne przyszłe spadki cen, a jednocześnie daje nadzieje na niezłe zyski, gdyby sytuacja okazała się aż tak zła, jak dziś się wszystkim wydaje. Zejście do rentowności o 1 pkt proc. dałoby dziesięciolatkom dodatkowych 10 proc. zysku na wycenie plus obecna rentowność. 17 proc. w rok na obligacjach przy inflacji rzędu 10-9 proc.? Nie brzmi to wcale tak tragicznie, jak może się na pierwszy rzut oka wydawać. Stąd rentowność utrzymała się w ramach konsolidacji trwającej trzeci miesiąc. Jej zakres to 6,4-7 proc. (lepiej nie przykładać aptekarskich miar), którego przekroczenie w przyszłości da sygnał do działania większej grupie inwestorów. Konsolidacja sama w sobie nie jest jednak gwarantem zmiany trendu. Równie dobrze rynek może po prostu odpoczywać i przyswajać nowe poziomy. Wszak droga z 1,5 proc. zabrała ledwie dziewięć miesięcy.
Również niemieckie i amerykańskie papiery cofnęły się (tj. ceny wzrosły) w ostatnich dniach, choć przecież danych i komentarzy skłaniających do wyprzedawania obligacji nie brakowało. W USA inflacja pobiła wyśrubowane oczekiwania, w strefie euro nastroje są nietęgie przed nadchodzącą zimą, kolejne grupy zawodowe domagają się ustępstw, podwyżek, powrotu do brudnej polityki energetycznej, włoski premier podał się do dymisji, itd. Europa w pigułce.
Inflacja jednak jest faktem, rynek spodziewa się kolejnych podwyżek stóp w wykonaniu Fed (mówi się nawet o 100 punktach na najbliższym posiedzeniu), kierunek został nadany. Mimo wszystko nie są to warunki, które sprzyjają dużym zakupom obligacji, dlatego bezpieczniej jest przyjąć, że możliwe scenariusze są trzy. Na dwóch (konsolidacja i spadek rentowności) wygrywają posiadacze obligacji, na trzecim (dalszy wzrost rentowności) ci, którzy z gotówką czekają na rozstrzygnięcie.
Na rynku papierów korporacyjnych mamy wyjątek potwierdzający regułę. AB uplasowało papiery na 30 mln zł (planowało 40 mln zł), które zastępują emisję już wykupioną za 75 mln zł. W funduszach pieniędzy jest mało, więc emisje też są mniejsze (przynajmniej tu rady ministra edukacji trafiły na podatny grunt). Masowo kupują tylko inwestorzy indywidualni, co dostrzegła Develia i uchwaliła program publicznych emisji. Warto też odnotować wyroki w sprawie PCZ. Dwanaście lat. Taka jest cena oszukiwania inwestorów.
Emil Szweda, Obligacje.pl
Foto: aleBank.pl