Inflacja niższa o 0,5 pkt proc. w USA zadecydowała w czwartek o ostrym spadku rentowności obligacji (wzroście cen) na całym świecie. Reakcja rynku wskazuje, jak bardzo inwestorzy byli już wyczerpani wcześniejszą wyprzedażą, ale wcale nie musi okazać się otwarciem nowego rozdziału.
Tak jak pisałem przed tygodniem – rentowności mają sporo miejsca do cofnięcia, zanim spotkają się z liniami głównego trendu i póki nie nastąpi przełamanie, mówić można tylko korekcie wcześniejszego wzrostu. Jest o wiele za wcześnie na uznanie sytuacji za opanowaną i zażegnanie kryzysu, zanim w ogóle zdążył się pojawiać w twardych danych. Niemniej, rynek obligacji jest w niezłej sytuacji wyjściowej. Wszak zaledwie trzy dni temu amerykańskie i niemieckie obligacje były bliskie osiągnięcia cenowego dołka – tu odbicie dopiero się zaczyna, podczas gdy giełda wyprzedziła bieg zdarzeń i to zanim jeszcze zyski przedsiębiorstw zaczęły naprawdę spadać.
U nas wydarzeniem tygodnia była oczywiście decyzja Rady Polityki Pieniężnej o utrzymaniu stóp procentowych mimo podniesienia przewidywanej ścieżki inflacji w projekcji inflacyjnej. Ale jednocześnie w projekcji uwzględniono także niższy wzrost PKB (nawet recesję w przyszłym roku) i to założenie było – jak się zdaje – głównym czynnikiem stojącym za decyzją. Pretekst dało też wydłużenie horyzontu projekcji do trzech lat, kiedy miałaby wreszcie znaleźć się w celi. Z jednej strony nie można odmówić członkom RPP pewnej logiki – stopy już mocno wzrosły, gospodarka spowalnia, podaż pieniądza również. Być może warto więc poczekać i przekonać się, jakie efekty przyniosą dotychczasowe działania. Jednak z drugiej strony trudno oprzeć się wrażeniu, że wchodzimy po raz drugi do tej samej rzeki, przy czym nurt jest jeszcze silniejszy niż był. Wszak realnie mamy dziś niższe stopy niż przed rokiem. Wygląda to na igranie z ogniem, ale być może rzeczywiście kilka miesięcy opóźnienia w kolejnych podwyżkach – gdyby były niezbędne – na tym etapie nie robi już żadnej różnicy. Inwestorzy chcą odbicia na rynku obligacji i je dostali, ale nie oznacza to jednocześnie, że „rynek uznał” problem z inflacją za rozwiązany.
Nie można jednak zaprzeczyć, że sytuacja zmieniła się na korzyść inwestujących w obligacje i w tym właśnie otoczeniu startuje publiczna emisja Kruka. Warto odnotować, że w stosunku do poprzedniej emisji (z sierpnia) Kruk podniósł marżę o 0,7 pkt proc. (do 4 pkt proc. ponad WIBOR), właśnie po to, żeby zapewnić sobie przychylność inwestorów, którzy w ostatnich dwóch miesiącach ostrożnie podchodzili do inwestycji w obligacje firm. Dla inwestujących to sytuacja bardzo korzystna – wzrost marż nie jest wymuszony sytuacją fundamentalną (w przypadku Kruka wskaźniki zadłużenia pozostają tak niskie jak były), ale rynkową. Ponieważ jednak sam Kruk jest emitentem, z którym muszą liczyć się inni, ta podwyżka marży może zaowocować jej podniesieniem także przez kolejnych emitentów, a przed końcem roku możemy spodziewać się jeszcze kilku emisji. Sama oferta ma jednak niewielką wartość (25 mln zł), więc rzeczywisty koszt podniesienia marży nie będzie przez Kruka odczuwalny w całościowym koszcie odsetek.
W krótkimi terminie najwięcej można zarobić oczywiście na obligacjach skarbowych o stałym oprocentowaniu. A dokładniej – na wzroście ich notowań. Dziesięciolatki oferują już 7,4 proc. wobec 9 proc. przed dwoma tygodniami. Niemniej, tak dynamiczne ruchy w tak krótkim czasie mają więcej wspólnego ze spekulacją niż z inwestowaniem w stały, przewidywalny dochód odsetkowy i wbrew pozorom, takie skoki cen mogą wcale nie przysporzyć obligacjom skarbowym popularności. Nie wszyscy lubią zmienność, kiedy w grę wchodzi bezpieczeństwo ulokowanych środków.
Foto: 300Gospodarka.pl