Dwa lata temu pewnie nikt nie mógł przewidzieć, że Rosja napadnie na Ukrainę, a jeśli nawet snuto takie fantazje, to nikt nie mógł przypuszczać, że Ukraina się obroni. A przede wszystkim nikt nie mógł wiedzieć, że gospodarcze konsekwencje tej agresji okażą się tak katastrofalne.
Pisząc o katastrofie mam na myśli przede wszystkim te skutki, których jeszcze nie widać. Trzeba czasu, zanim finanse przełożą się w pełni na gospodarkę, na wzrost kosztów życia w niemal każdym rejonie świata. Najszybciej widzimy je na stacjach benzynowych, część posiadaczy kredytów zmaga się już ze wzrostem rat, a większość czeka na marcowy harmonogram spłat jak na wyrok. Szczęśliwcy, których harmonogram jest aktualizowany co pół roku, lada dzień przeżyją szok – WIBOR wzrósł już o ponad 4 pkt proc., a rata odsetkowa wzrosła prawie trzykrotnie, ze 190 zł do ponad 560 złotych za każde 100 tys. złotych pozostające do spłaty.
Dla świata jednak gospodarczym problemem numer jeden nie są raty kredytów w Polsce, ale notowania ropy i gazu, choć inwestorzy mają nadzieję, że dzięki zabiegom dyplomatycznym uda się przywrócić równowagę rynkową, może nawet już za kilka miesięcy. Takiej perspektywy nie mamy na rynku żywności. Ukraina i Rosja są zbyt ważne, areałów światowych nie da się zwiększyć o kilkanaście czy kilkadziesiąt procent, a infrastruktura portowa jest zniszczona lub zablokowana. Od klęski głodu chronią nas tylko magazyny, w których przechowujemy z grubsza jedną trzecią rocznych plonów (zbóż). Ale część z nich znajduje się w Rosji i Ukrainie.
Ten przydługi wstęp ma uświadomić skalę zagrożenia jakie rodzi ten konflikt nawet bez ryzyka jego eskalacji. I zwrócić uwagę, że prawdopodobnie nikt nie był w stanie przewidzieć jego skutków, a więc i przygotować się do niego w sposób właściwy. Choć, jeśli ktoś pamięta zwiększone zakupy Chin na rynku zbóż w 2020 i 2021, mógłby być innego zdania.
Tytułowa brawura nie jest więc pretensją o to, że nikt nie przewidział nieprzewidywalnego (choć – nie do końca). Jest pretensją o to, że gospodarka przez całe lata jechała na pełnym gazie ujemnych stóp procentowych, a bankierzy centralni zamiast zwalniać, wciskali gaz jeszcze mocniej, zaś niektórzy z nich mówili nawet o gospodarczym cudzie – po gospodarczej, nowoczesnej autostradzie można pędzić bezkarnie, zagrożeń nie ma. I tak jak kierowcy przekonani o własnych nieprzeciętnych umiejętnościach, tak banki centralne okazały się kompletnie zaskoczone nieprzewidywalną sytuacją, skutkami własnej brawury. Na trasę w niedozwolonym miejscu wybiegł łoś – tego przewidzieć nie można było. Ale można było przewidzieć, że wcześniej czy później pojawi się czynnik, który wywróci reguły gry i na wciskanie hamulca będzie po prostu za późno.
Perspektywy są nieciekawe, ale na tyle odległe, że inwestorzy wciąż mogą mieć nadzieję, że znów skończy się na strachu. I choć na rynkach widać uspokojenie, to właśnie ten moment jest kluczowy. To właśnie siła korekty podpowie nam, w którym miejscu jesteśmy. Najczulszym barometrem mogą okazać się niemieckie obligacje. Od początku tygodnia rentowność dziesięciolatek wzrosła o 40 pkt i mocuje się ze szczytami z połowy lutego. Podobnie jest z papierami w USA – pieniądze z rynków akcji już nie uciekają do obligacji, bo w obliczu inflacji nie ma to sensu. Jeśli szczyty rentowności zostaną pokonane, dostaniemy odpowiedź – rynek wycenia stagflację i pozbywa się obligacji najważniejszych graczy, a lawina ruszyła. Odwrót spod szczytów pozwoliłby zachować resztki nadziei. U nas końca wyprzedaży obligacji nie widać, co też jest jakąś sugestią.
Emil Szweda, Obligacje.pl