Zapisy w emisji PragmaGO zostały zredukowane o 66 proc. Również popyt na euroobligacje PKO BP przekroczył trzykrotnie wartość oferty, a Ghelamco Invest bez problemu pozyskało 30 mln zł ze styczniowej oferty. Mamy więc sygnały ożywienia.
Trudno przesądzić o jego trwałości, a z pewnością jest za wcześnie, by mówić, że znów mamy rynek emitenta. Każdy z nich zapłacił bowiem odpowiednią cenę za przekonanie inwestorów. PKO BP uplasowało na eurorynku obligacje uprzywilejowane warte 750 mln euro. Prospekt dawał takie prawo, ale zaledwie w grudniu bank postarał się o osobny rating dla obligacji nieuprzywilejowanych, co wskazuje, że pierwotne zamiary banku były nieco inne. Trzyletni okres do wykupu to krótki czas w przypadku obligacji bankowych, za to marża ustalona na 250 pkt należy do historycznie wysokich, choć w komunikacie bank napisał, że inne instytucje z regionu płaciły w ostatnich miesiącach wyższe stawki. Żaden nie jest jednak organizacją tak dużą i jednocześnie kontrolowaną przez skarb państwa.
Ghelamco pozostało przy marży 5 pkt proc. (choć w przedcovidowej przeszłości było to 4,3), ale termin spłaty także został skrócony do trzech lat. PragmaGO poszła najdalej podnosząc marżę o 2 pkt proc. (do 6 pkt proc.) w stosunku do październikowej emisji i jednocześnie skracając termin spłaty do dwóch lat (z czterech) w zamian rezygnując z zabezpieczania emisji.
Popyt na obligacje korporacyjne więc jest, ale w tej chwili bardziej pochodzi od inwestorów, którzy zgadzają się podjąć ryzyko w zamian za dobre wynagrodzenie niż od tych, którzy nie mają pomysłu na ulokowanie nadwyżek i chcieliby po prostu dostać trochę więcej niż na lokacie – tak można opisać różnicę między wynikami styczniowych emisji, a stanem rynku sprzed roku (i sprzed napaści Rosji na Ukrainę).
Inwestorzy nadal powinni kontrolować emocje, bo choć dwucyfrowe kupony rozpalają wyobraźnię, to kwestia zakończenia bessy na globalnym rynku obligacji nie została jeszcze wyjaśniona. Rentowność niemieckich dziesięciolatek wzrosła w dziesięć dni o trzydzieści punktów, a amerykańskie papiery wcale nie chcą drożeć mimo spekulacji o rychłym zakończeniu cyklu podwyżek stóp procentowych. Samo zakończenie zaostrzania cyklu dostarczyło paliwa do korekty wzrostu rentowności z ubiegłego roku, ale inwestorzy nie powinni zapominać o zagrożeniach. Najważniejszym jest… spadek inflacji poprzedzony spadkiem podaży pieniądza. Choć zjawisko jest korzystne dla rynku stóp procentowych, to jednocześnie może oznaczać problemy ze znalezieniem chętnych do refinansowania zapadającego zadłużenia, nie wspominając o pieniądzach na nowe wydatki rządowe. A potrzeby są ogromne.
W szerszym kontekście wzrost cen obligacji z ostatnich tygodni (pomijając ostatnie dni) również nie musi okazać się przełomem. Ubiegłoroczna wyprzedaż rozbiła z hukiem czterdziestoletni trend wzrostowy na rynku obligacji, ale jak zwykle bywa na rynku, żaden ruch nie jest jednostajny. Spadek rentowności od szczytów wpisuje się coś, co zwolennicy analizy technicznej nazwą ruchem powrotnym, który może, ale wcale nie musi okazać się w przyszłości początkiem nowego trendu długoterminowego. A ponieważ dzieje się to wszystko w okresie wojny w Europie, zamrożenia zadłużenia USA i ryzykiem ich bankructwa (część analityków bankowych uznała sytuację za „poważną”) oraz widocznych gołym okiem przyspieszających zmian klimatu, o długoterminowy optymizm wcale nie jest dziś łatwo. Sukcesy emisji o krótkim terminie wykupu i wysokich kuponach to jeszcze nie jest przejaw hossy. To raczej próba ustalenia ceny w nowych warunkach.