Choć skokowy wzrost rentowności obligacji robi spore wrażenie, w istocie jest tylko obrazkiem, od którego zdążyliśmy odwyknąć. Wzrost rentowności o 40 punktów od historycznego dna to za mało, żeby mówić o zmianie trendu.
Niemniej, ryzyko takie istnieje i zasługuje na to, by brać je poważnie pod uwagę. Bezpośrednią przyczyną może wcale nie być dyskontowanie wzrostu inflacji, o czym tak dużo się ostatnio pisze, ale zwyczajny strach inwestorów. W ostatnich siedem miesięcy jeden z najpopularniejszych ETF-ów na amerykańskie obligacje długoterminowe (to oznacza 20 lat i więcej) stracił 20 proc. Dla inwestorów, którzy przenosili tu pieniądze z banków, widząc systematyczny zysk z ostatnich lat i niskie ryzyko inwestycji (w końcu to obligacje skarbowe USA), strata tego rozmiaru może być szokiem. W skali 12 miesięcy ETF jest także na minusie, ale o 7 proc. Ceny 30-letnich obligacji amerykańskich docierają do wsparcia w okolicach 2,4 proc., które powstrzymywało dalszy wzrost rentowności w 2019 r., rynek jest też wyprzedany po ostatnim rajdzie, możemy więc przyjąć, że w najbliższym czasie większych fajerwerków już nie zobaczymy. A co dalej?
Trzeba pamiętać, że podobne rajdy już się zdarzały. W 2016 r. impulsem do sprzedaży obligacji był wynik referendum w sprawie brexitu i wynik wyborów prezydenckich w USA. Cztery lata wcześniej pretekstu dostarczyła Grecja, a jeszcze wcześniej kryzys finansowy, a właściwie jego zakończenie, przynajmniej na rynkach. Skala wzrostu rentowności z tych przykładów jest mniej więcej porównywalna (w 2009 r. było to nawet 250 punktów, teraz 120). Są więc szanse na to, że wszystko jeszcze wróci „do normy”, ale wiele będzie zależało od postawy inwestorów. Czy ostatnia wyprzedaż skłoni więcej z nich do pożegnania się z rynkiem, czy może przeważą ci, którym doświadczenie podpowiada, że jest to niezły moment do kupna przecenionych papierów? Tego nie wiemy dziś. Warto jednak pamiętać czym grozi pierwszy scenariusz. Zadłużenie USA wzrosło prawie czterokrotnie w ciągu pięciu dekad, a koszt odsetkowy w tym czasie niemal się nie zmienił (ok. 1,5 proc. PKB) i właśnie spadające rentowności (a wraz z nimi oprocentowanie) umożliwiły wzrost zadłużenia. Nagły wzrost kosztów odsetkowych przy tak rozbudowanym zadłużeniu mógłby…, konkluzje zostawiam wyobraźni, ale też nie należy jej folgować. Krótkoterminowe papiery trzymają się nisko, a długoterminowe nie ważą aż tak wiele i nie zapadają wszystkie naraz. Koszty odsetkowe mogą wzrosnąć, ale nie rozprują w ten sposób budżetu federalnego. W każdym razie nie od razu.
Nasze obligacje przez długi czas wyglądały na najmocniejsze na świecie. Rentowność rosła, ale wolniej nawet niż niemieckich bundów. Tama puściła w czwartek, ale od dna rentowność naszych obligacji 10-letnich wzrosła zaledwie o 40 punktów (tyle samo co niemieckich, nie bawiąc się w aptekarza). Przed rokiem była wyższa (1,8 proc. vs 1,55 proc. obecnie), dzięki temu wyniki naszych funduszy obligacji długoterminowych (to oznacza 5-10 lat) są nadal dodatnie, a najlepsze pokazują wciąż ponad 6 proc. (ale stopy zwrotu są ze środy). W skali miesiąca średnia strata wynosi tylko 0,5 proc. (przy wzroście rentowności 10-latek o 20 punktów) – za mało, żeby inwestorów nastraszyć i skłonić do wycofania środków. Taki impuls może dać tylko kontynuacja wyprzedaży obligacji w USA i Niemczech, a po dotarciu do – to ważne – przedcovidowych wsparć i przy obecnej skali wyprzedania, stabilizacja i chwila oddechu są bardziej prawdopodobne. Może minąć kilka tygodni lub miesięcy zanim dostaniemy przekonującą odpowiedź na pytanie co dalej z rentownościami i przyszłością świata opartego na długu. Ale dobrze, że pytania w ogóle się pojawiają.