Resort finansów rozpoczął rok pozyskania 3,75 mld euro z emisji dziesięcio- i dwudziestoletnich obligacji, co było największą transakcją resortu na eurorynku. A przy okazji także próbą naprawienia bilansu ostatnich lat.
Te szkody na bilansie to przede wszystkim skrócenie średniej zapadalności obligacji w warunkach rekordowo niskich stóp. Plasując długoterminowe obligacje w czasie, gdy inwestorzy dosłownie je sobie wyrywali (stuletnie obligacje wyemitowała Argentyna, niemieckie dziesięciolatki regularnie wyceniano na minus 0,5 proc. rentowności i mniej) resort finansów mógł zafiksować niskie koszty obsługi długu na całe lata, a oferując obligacje inwestorom zagranicznym, mógł przenieść na nich ryzyko stopy procentowej. Zamiast tego przeniósł je na budżet, a więc na podatników, a obligacjami karmił krajowe banki. Oferowanie długoterminowych obligacji teraz, gdy rentowności wzrosły do poziomów najwyższych od lat, to trochę musztarda po obiedzie, bo okazja uciekła już dawno temu (wzrosły nie tylko rentowności ale i notowania złotego), ale też trudno obwiniać o to obecne kierownictwo resortu. Tym bardziej, że nie wiadomo wcale, czy dzisiejsze ceny (rentowności) nie są przypadkiem okazjami, jakie nie trafią się przez wiele lat.
To śmiała teza, jeśli wziąć pod uwagę ostatnie dwa miesiące wzrostów cen obligacji skarbowych na świecie. Ale nie można zapominać o szerszym kontekście – na rynku międzynarodowym wiele państw jednocześnie musi finansować nadzwyczaj duże deficyty budżetowe i refinansować zapadające papiery akceptując wzrost kosztów odsetkowych. W tych dniach zadłużenie USA przekroczyło 34 bln dolarów. Łatwo policzyć, ile dla takiej kwoty długu znaczy wzrost kosztów obsługi o 1 punkt procentowy. A tych punków – w porównaniu do 2020 r. - uzbierało się 4. W tej sytuacji dziwi nie nerwowość rynków w ostatnich dwóch tygodniach (rentowność amerykańskich i niemieckich dziesięciolatek wzrosła o 30 pkt), ale raczej skala umocnienia obligacji w ostatnich dwóch miesiącach ubiegłego roku. Jakby inwestorzy postanowili zignorować zagrożenia i jako pretekst wykorzystać spadek inflacji. Zarabianie na obligacjach nie będzie w tym roku prostym zadaniem, przyda się i odwaga i dobry timing, czyli cechy, z których inwestujący w obligacje zwykle nie chcą korzystać (dlatego właśnie wybierają obligacje).
Wyjątkiem okażą się obligacje korporacyjne. W tym tygodniu opublikowaliśmy szereg raportów, które potwierdzają odporność i siłę rynku. Po pierwsze, przedsiębiorstwa obecne na Catalyst uniknęły kłopotów związanych ze wzrostem kosztów odsetkowych. Żaden emitent nie wpadł z tego powodu w tarapaty, spłacalność obligacji utrzymuje się na bardzo wysokim poziomie (pomijając papiery Getin Noble Banku i EuCO, ale obie te firmy padły z innych przyczyn niż wzrost stóp, który jest przecież korzystny dla branży finansowej). Po drugie, wartość zapadających w tym roku obligacji niebankowych (5,3 mld zł) stanowi około jednej trzeciej wartości ubiegłorocznych emisji korporacyjnych (to po trzecie), choć oczywiście nie wszystkie emisje trafiają na Catalyst. Niemniej, po odjęciu spółek
kontrolowanych przez skarb państwa, do wykupu pozostaje około 2,3 mld zł, z czego większość przypada na deweloperów, świetnie radzących sobie z pozyskiwaniem finansowania w ostatnim czasie. Ponieważ stopy zwrotu funduszy dłużnych, a szczególnie obligacji korporacyjnych, błyszczą, można spodziewać się dalszych napływów, a więc i popytu na nowe obligacje.
Rosnące zainteresowanie długiem widać wśród inwestorów indywidualnych, którzy wrócili do obligacji oszczędnościowych. W całym roku wydali na nie prawie 49 mld zł. I – jak wynika z naszych informacji – w najbliższych dniach rozwiąże się worek z emisjami korporacyjnymi skierowanymi do tej części rynku.
Foto: wGospodarce.pl // Pixabay